7 pytań do… Elżbiety Wyszomirskiej – kobiety niezwykłej…

Na rozmowę z cyklu „7 pytań do…” dała się dzisiaj namówić mieszkająca od kilku lat w Holandii Elżbieta Wyszomirska. Niezwykła osoba, która po przeżytej w Polsce rodzinnej traumie przyjechała tutaj wiedziona głosem serca. Zobaczcie, co z tego wynikło…

Jak zaczęła się Pani przygoda z tym krajem?

Byłam ciekawa Holandii już od młodych lat. Nie było wtedy komputerów, ale były książki, czasopisma, gdzie pisano o Holandii w samych superlatywach. Mam tu na myśli naturę: ptaki, kwiaty, słynne tulipany… . Byłam ciekawa kraju który szybko się rozwijał: ta ich żegluga, plantacje kwiatów, szlifiernia diamentów, operatywność… Potrafią radzić sobie w każdej sytuacji! Keesa poznałam na portalu Twoo. Profil na Twoo założył mi rok przed śmiercią (zmarł na raka – przyp.red.) starszy syn i równo rok po założeniu strony poznałam Keesa. To był ostatni dzień lipca 2013 roku. Już po ośmiu dniach przyleciał do mnie do Polski, pobył 2 tygodnie, ale stan jego zdrowia zepsuł dalszy pobyt i wrócił do Holandii. Kolejny rok byliśmy ze sobą na SKYPE… każdego dnia. Po roku, pod koniec lipca powiedziałam, że w ciągu kilkunastu godzin mogę być u niego w Holandii.

Drugiego sierpnia o 6 rano stanęłam przed jego domem. Miłe powitanie, odpoczynek, zwiedzanie, kontakt z naturą… ale… zastanawiało mnie jedno: cisza, kompletna cisza, puste place zabaw, nawet psy nie szczekają! Starałam się jakoś zaadaptować w nowym otoczeniu i nie ukrywam, że Holandia to pierwszy kraj gdzie przyszło mi to z dużym trudem – brak firanek, prywatności, cały czas czułam się obserwowana… ale teraz już nie zwracam na to uwagi…

Nie żal było opuszczać Ojczyzny?

Bardzo żal mi było opuszczać kraj, ale nie mogłam już wytrzymać… wspomnienia z domu rodzinnego… tyle tam osób zmarło i mój syn, przy którym byłam do końca… popadłam w traumę… młodszy proponował mi psychologa, ale to na nic, byłam całymi dniami i nocami sama w domu, miałam przed oczyma chorego umierającego syna. Wracały wspomnienia, jego głos, jego muzyka, nie dałam rady…

Miałam wybór wyjechać albo zostać – bo przecież mam drugiego syna. Właśnie po rozmowie z nim podjęłam decyzję o wyjeździe. Tak mi wtedy powiedział: „ja pracuję, mam już swoją rodzinę, nie martw się, zajmij się swoim życiem, wyjdź z domu, idź między ludzi”. I tak zrobiłam. Choć do dziś mnie żal dusi bo… zostawiałm tam również wiernego staruszka – kundelka… przyznam że sumienie mnie gryzie.

Ale teraz, patrząc z perspektywy lat, gdybym wtedy została w Polsce, to pomimo diagnozy lekarzy że nic mi nie dolega i wszystkie wyniki są OK, dziś z pewnością bym już nie żyła. To własnie tu, w Holandii, lekarze szybko zdiagnozowali nowotwór złośliwy. Byłam mile zaskoczona opieką medyczną. No i fajnie mi się trafiało, bo w Hoogeveen miałam anestezjologa Polaka i przesympatycznego lekarza który prowadzi mnie do obecnej chwili po operacji w Emmen, gdzie z kolei miałam pielegniarkę Polkę. Przygotowania do operacji były w domu. Na operację pojechałam w piątek, tego samego dnia byłam na stole operacyjnym, a w niedzielę już z powrotem w domu. Potem radioterapia… to bolało… pół roku bardzo bolało. Ale jestem szczęśliwa, żyję, i naprawdę jestem bardzo wdzięczna holenderskiej służbie zdrowia, pielegniarkom które opiekowały się mną bardzo długo w domu, lekarzom, laborantkom przyjeżdżającym do mnie po krew do badań… ich uśmiech, serdeczność dla pacjenta… to już połowa sukcesu w powrocie do zdrowia…

Samodzielne prowadzenie domu w Holandii to duże wyzwanie – opieka nad partnerem, gotowanie, porządki, uprawa ogrodu… kiedy ma Pani czas dla siebie?

Prowadzenia domu w Holandii w porównaniu do domu w Polsce nie uważam za trudne. Tu małe mieszkanka, ogrzewanie gazowe, nie kurzy się bardzo a i ogród też maleńki. Wymagał i owszem dużo pracy – nawet Kees miał wątpliwości czy podołam – ale jestem z natury bardzo zawzięta, więc jak postanowiłam tak zrobiłam i ogród po moim przybyciu zmienił się nie do poznania.

Kees pomaga w domu. Wiadomo, jak był chory wszystko było na mojej głowie, ale ja jestem raptus – wszystko ma być na już, na teraz. Choć Kees zawsze powtarza mi włoskie powiedzonko „piano, piano” czyli „powoli”… Fakt… to było przed zdiagnozowaniem u mnie nowotworu – bardzo źle się czułam, wspierałam się o stół, fotele, odkurzacz czy mop też pomagały jako podpora. Ale zawsze mówiłam i mówię „jutro będzie lepiej”! Do ogrodu jak poszłam to zatracałam się w czasie.

Niejednokrotnie Kees się dąsał, że 17 godzina a tu kolacji nie ma… (śmiech), ale udowodniłam mu że można zrobić wszystko szybko. Dwa lata jego cierpienia (po złamaniu nogi – przyp.red.), bólu, krzyku – dosłownie zwierzęcego ryku, bo ból niemiłosierny…

To było dla mnie wycieńczenie psychiczne, zmęczenie… Pół roku spałam na materacu w salonie aby być dzień i noc przy nim. Nie mogł chodzić – nie było gipsu tylko szycie, więc trzeba było bardzo uważać! Dał się wreszcie namówić na wizytę u chirurga, choć wcześniej gdy mówiłam że może grozić amputacja to mnie nie słuchał… Niestety stało się tak jak mówiłam: RTG i diagnoza – bakteria Finegoldia magna (dawniej Peptostreptococcus magnus) która zjada kość i razem z krwią dostaje się do serca. Śmiertelnie niebezpieczna. Antybiotyk trochę pomagał, ale bóle i gorączka nadal były, noga opuchnięta i sina. Wiadomo, nie można brać antybiotyku cały czas więc lekarze przerwali i przygotowywali do amputacji. Co Kees czuł i co ja czułam kiedy lekarz ręką pokazywał gdzie będzie cięcie… zgroza…

Nie dopuszczałam takiej myśli i jeszcze ze szpitala zadzwoniłam do osoby która od ponad 30 lat leczy w Polsce ziołami. Po kilku dniach podałam dokładne wyniki badań na co Kees choruje, zielarze zrobili analizę problemu, i od lutego Kees jest na ziołach. Nasza wizyta w szpitalu przed zapowiedzianą amputacją była szokiem dla lekarzy. Dosłownie! Dzwonili do innych medyków, ci przychodzili, oglądali, po głowie się drapali… wszyscy ogromnie zdziwieni! Kazali się przejść, a Kees szarmanckim krokiem defilował i w żartach zapytał czy jeszcze długo ma się tak wygłupiać… Nie było już mowy o amputacji, ale zioła parzę 3 razy dziennie i systematycznie mu podaję. Co do mojego czasu – zła jestem wieczorem że za szybko mija (śmiech), ale nigdy nie przykładałam do tego większej wagi.

Zawsze najważniejszy jest dla mnie „ktoś”, zawsze praca, zawsze pomoc. Podobno w wierze chrześciańskiej imię Elżbieta oznacza „służąca Bogu”, i chyba coś w tym jest, bo zawsze lubiłam pomagać innym, widzeć ich uśmiech i radość z pomocy. Chyba i moi synowie też się tym zarazili (zaduma)…

A jak już jest ta chwila dla siebie, to co wtedy robi Pani najchętniej?

Kultywuję hobby których mam kilka… wiadomo kuchnia, bo przez żołądek do serca mężczyzny – ale to robi się krótko (śmiech), szycie trochę rzadziej – bo maszyna hałasuje a tu domy akustyczne, ale kiedyś makrama i koraliki były moją wielką pasją i sposobem na jakiś tam ekstra dochód – dzieci maleńkie, więc siadałam wieczorkiem i dziubałam igłą albo plotłam makramy i ostatnio właśnie powróciłam do tego dziubania (śmiech).

Moją pracę wykonaną w ogrodzie widać z daleka, ale gotowe makramy czy ozdoby z koralików wystawiam w oknie i wiecie co? To przykre, ale naprawdę często spotykam się ze zdziwieniem że coś Polka potrafi – zupełnie jakby nas za głupców mieli! Różni nas przecież tylko język, bo rozumy mamy chyba takie same? Kwestia czego kto w życiu się nauczył, co wyniósł z domu i ze szkoły…

Dlatego, może trochę na przekór, założyłam niedawno stronę na Facebooku gdzie wszyscy mogą te moje prace zobaczyć. A co? Jedni na zasadzie kopiuj – wklej jakieś piękne obrazki wstawiają, inni wiersze piszą, robią zdjęcia, to ja nie mogę? Szczerze mówiąc to nigdy wcześniej nie zapisywałam projektów, nie dokumentowałam niczego, dopiero tu, w Holandii, zaczęłam robić zdjęcia wszystkiego co robię – ogrodowych grządek, plecionek, wisiorków a nawet wypieków (śmiech)…

Ozdoby z koralików sprawiają wrażenie wymagających ogromnej precyzji i umiejętności – ile czasu zajmuje Pani wykonanie jednego egzemplarza?

Najpierw projekt, więc idąc spać już mi sen z oczu umyka bo wyobraźnia pracuje, a z rana po śniadaniu aż do obiadu dłubię. Przed śniadaniem ptaki w ogrodzie „krzyczą o jedzenie” a i sam ogród wody się domaga, no i tunel… pomidory, bazylia, koper… Później trochę gotowania, jakieś pranie, i dalej koraliki (śmiech)… Teraz Kees zdrowy, wiele pomaga i bardzo mu się podobają te moje ozdoby. Nawet kupił mi koraliki będąc przypadkowo w sklepie. Cieszy go moja praca, w domu często pomaga, kawę też mam podaną (śmiech), do sklepu na rowerze pojedzie, więc w tym roku ulga wielka i satysfakcja że powraca do zdrowia.

Co do precyzji… może będę staroświecka, ale przytoczę co mi tata do głowy wkładał: „pamiętaj, to co robisz rób dokładnie, bo twoja praca to tak jak podpis, nie przynoś wstydu nazwisku”. I to chyba mi zostało. A umiejętności? Czy ja wiem? Nie chcę żeby to zabrzmiało zarozumiale, ale lubiłam sobie podnosić poprzeczkę, robić to co wydaje się niemożliwe… i chyba mi się udawało. Ile czasu mi zajmuje? Zależy od pogody (śmiech)… jak pada to dzień czasu, i kolczyki czy bransoletka gotowa. Z wisiorami schodzi dłużej, a przecież i na słońce trzeba wyjść pospacerować trochę… więc…

Zapewne niechętnie rozstaje się Pani ze swoimi dziełami, ale może znajdzie się wyjątek dla naszych Czytelników?

Każda praca to częśc mojego życia, kładę je na komodzie i oglądam odbijające się w nich promienie słońca… Mam jeden, do którego mam specjalny sentyment – z ametystem. To kamień zmieniający kolor w zależności od pory dnia. Trochę przykre, ale czasem muszę się rozstać z niektórymi pracami by móc kupić materiały na kolejne, więc jeżeli komuś coś się spodobało niech pisze na profilu – pogadamy (śmiech).

Wiadomo… czym dalej w las, tym więcej drzew… i tak jest ze mną. Teraz robię kolię, zrobiona już bransoleta i kolczyki, a jeszcze do tego zrobię taki sam pierścionek, więc robota koronkowa – drobniutkie koraliki otaczają perełki, dłubię misternie i długo, ale oczy się cieszą że kolejne piękne cacko wychodzi spod igły.

Nasze ostatnie pytanie jak zwykle dotyczy Polaków w Holandii – co chce im Pani przekazać?

Dobrymi radami jest piekło usłane i radzić nie lubię. Powiem tylko, że na obczyźnie spotykamy się z miłymi i przykrymi sytuacjami a ja mam takie zdanie: człowiek ma oczy aby patrzył, uszy by słuchał, usta by mówił, i rozum którym powinien się posługiwać. Dlatego drodzy Rodacy, nie zwracajcie uwagi na drwiny i kpiny i pracujcie jak potraficie najlepiej, bo nerwów szkoda na niepotrzebne stresy…

Dziękujemy za te szczere i bardzo osobiste zwierzenia. Pokazała nam Pani, że warto czasem na małą chwilkę przystanąć, zastanowić się nad życiem, nad sobą, i że nawet gdy jest ciężko, trzeba się w końcu podnieść i zrobić wszystko by znaleźć spełnienie…

(30 lipca 2017, Zuidwolde, Drenthe, Holandia. Fotografie z archiwum E.W.)