Historia o (wielu) takich, co zarabiają w Holandii 15 €uro na… miesiąc

Każdy z nas decydując się na wyjazd z kraju, nosi się z chęcią „niewielkiej” poprawy swej kondycji finansowej, która najczęściej uwarunkowana i spowodowana jest kretyńskimi przepisami rodzimych twórców polskiej sfery finansjery, która też jak by się mogło wydawać nie ma pojęcia o tym, że ogromne rzesze Rodaków wpędza świadomie lub nie w karuzelę długów i rzekomo opłacalnych pożyczek mogących poprawić nasz byt. 

Cudowna podróż po „€urasy”

No cóż… gdy już my – ofiary systemu – zorientujemy się w swej katastrofalnej sytuacji i braku możliwości wyjścia z długów, uruchamiamy znajomych i najczęściej trafiamy do biur pośrednictwa pracy, gdzie przesympatyczne panie (gdy tylko stwierdzą że spełniamy warunki przyjęcia do roboty zawsze przez nas tak oczekiwanej) czarują nas fantastycznymi zarobkami, cudownymi warunkami mieszkaniowymi, opieką koordynatorów, etc. Zaślepieni przecudowną ofertą żegnamy najbliższych i wyruszamy w podróż – podróż, dzięki której problemy naszych finansów zostaną raz na zawsze rozwiązane.

Jeszcze nie zarabiamy, a już płacimy biurom

Na miejscu w tutejszych holenderskich realiach, biura brutalnie sprowadzają nas na ziemię i wtedy okazuje się, że aklimatyzacja kosztuje nas dodatkowe finanse, jednak godzimy się płacąc za wszelkie pseudo luksusy ogromnie zawyżone, JESZCZE NIE ZAROBIONE pieniądze.

Na przydzielonej nam lokacji godzimy się z wszelkimi niedogodnościami i pragniemy ruszyć do pracy, ale blokuje nas brak numeru SOFI, brak szkolenia na wyznaczonym stanowisku, lub też inny drobny niuans który ogranicza naszą zdolność do rozpoczęcia pracy i zarabiania „€urasów”.

Mniej godzin „za karę”

Z ogromnym rozczarowaniem i żalem przechodzimy przez fazę śmiesznej rekrutacji i obarczeni ogromem przydzielonych obowiązków próbujemy spełnić wymagania i dorównać starym wyjadaczom, co kończy się nierzadko totalną klęską, a w efekcie niezrozumiałymi dla nas rozmowami z naszymi przełożonymi o np. nie wykonywanej normie.

Żadne tłumaczenia nie dają rezultatu, kara jest (bo musi być) i planowani jesteśmy np. na późniejsze godziny do pracy lub dostajemy więcej wolnego. Dzień leci za dniem, godzin pracy nie mamy chociaż naprawdę się o nie staramy, no i w dniu wypłaty, otrzymując salaris siadamy nie mogąc w to wszystko uwierzyć.

Następnie bierzemy telefon i dzwonimy do najbliższych mówiąc, że na €uro jeszcze trzeba trochę poczekać, bo „pracując” cały miesiąc otrzymaliśmy przeogromną kwotę… 15 €uro (po odliczeniu wszelkich potraceń).

Wracać, ale za co (i po co)?

Nikt z przełożonych nie jest tym wcale zdziwiony – „pseudo menadżerowie” są raczej zaskoczeni faktem że skarżymy się na wysokość otrzymanej jałmużny. No cóż… brutalne sprowadzenie na ziemię powoduje u niejednego załamanie i podjecie decyzji o powrocie do kraju, u innych totalną mobilizację i szukanie miejsca w szeregu lepiej zarabiających w danej firmie, a u jeszcze innych szukanie nowych ofert pracy itd. Jednak procedury się powtarzają, i jakoś droga do wymarzonego celu wcale się nie skraca.

Zawieszeni w tym nieprzyjaznym dla nas systemie dzielnie trwamy czekając na lepsze czasy, patrząc jak sztab ludzi niezbędnych do obsługi „mięsa armatniego” pławi się (z naszego punktu widzenia) w luksusach i dociera do nas, że przecież 160 godzin miesięcznie za głodową stawkę 9,5 €uro brutto bez żadnych dodatków (a co z „wiekówką” – zgroza) nie jest w stanie zapewnić naszych oczekiwań i potrzeb, jednak rozgoryczeni podejmujemy walkę znosząc upokorzenia i szykany, bo chcemy zarobić na chleb dla siebie i dla naszych rodzin.

Jest to wszystko żałosne ale prawdziwe, i podziwiać należy tych którzy w tym trwają. Szacunek dla nich wszystkich…

Tomek Piechocki

Piechocki

(18 grudnia 2016, Boskoop, Holandia)